Przykłady jedzenia, które mieszkańcom środkowej Europy mogą wydać się zupełnie kuriozalne opisywaliśmy już przy okazji listy najdziwniejszych japońskich wynalazków. Ale wyjątkowo specyficzne potrawy to przecież nie jest specjalność wyłącznie Japończyków. Na całym świecie są rzeczy, które ludzie gotowi są wziąć do ust, mimo iż nic nie wskazuje by się do tego nadawały.
Durian
Już sam wygląd tego owocu sugeruje, że jedzenie go może nie być najlepszym pomysłem. Coś, co z zewnątrz prezentuje się jak połączenie melona, kasztana i kaktusa nie może być dobre, prawda? Cóż, szczególnie w Azji znaleźć można całkiem sporo amatorów durianu. Większość gatunków tego owocu pochodzi właśnie z południowej Azji – Malezji, Tajlandii, Indonezji, Brunei. Trzeba też przyznać, że po zdjęciu dziwnej skorupy durian nie wygląda już tak odstraszająco. W środku znajdują się pestki otoczone soczystym miąższem.
Niestety, problem polega na tym, że ten azjatycki specjał wyjątkowo śmierdzi. Nawet przed rozłupaniem skorupy ostry zapach jest wyczuwalny, ale później zamienia się w po prostu nieznośny fetor. Aromat owocu, zależnie od konkretnego gatunku, kojarzony jest głównie ze zgnilizną, nieświeżą cebulą lub potem (fuj!) i drażni nozdrza na tyle mocno, że w wielu azjatyckich krajach zabronione jest spożywanie go w komunikacji miejskiej i w hotelach. W smaku natomiast jest ponoć wyborny. Chyba nie odważylibyśmy się sprawdzić.
Surströmming
Kolejny dowód na to, że lokalne przysmaki w pierwszej kolejności mogą wyróżniać się zapachem. I to bardzo mocnym, za to niekoniecznie równie przyjemnym. Surströmming to jeszcze jeden przykład takiego smakołyku, choć tym razem zdecydowanie mniej egzotycznego niż owoce durianu. Pochodzi bowiem z drugiego brzegu Bałtyku – ze Szwecji. Wygląda dość niewinnie – ot, w końcu tylko rybka w puszce. Cóż, wystarczy otworzyć tę puszkę by przekonać własne nozdrza (i ręce – puszki są pod takim ciśnieniem, że łatwo ubrudzić się ich wybuchającą zawartością) o tym jak bardzo błędne było takie podejście. Surströmming śmierdzi zgniłą rybą… i nie ma się co temu dziwić, bo wcale nie jest to takie dalekie od prawdy.
Chodzi po prawdzie o śledzie nie gnijące ale fermentujące, niemniej „aromat” w obydwu przypadkach jest podobnie nieznośny. Tak jak w przypadku durianu, również tutaj odór potrawy może całkowicie zmylić. Smak nie ma z nim bowiem wiele wspólnego. Surströmming jest słony, czasem lekko kwaśnawy – ogólnie rzecz biorąc zjadliwy. Choć swoich entuzjastów ma głównie wśród potomków dzielnych Wikingów. Nie ma się jednak temu co dziwić, biorąc pod uwagę że prawie do końca ubiegłego wieku sprzedaż kiszonych śledzi była w Szwecji regulowana.
Kiviak
Zdecydowaliśmy się tylko na grafikę, bo filmy z przygotowania tej potrawy są raczej nie przyjemne. Szukajcie na YouTube na własne ryzyko.
Myśleliście kiedyś, że kutia to dziwny pomysł na wigilijną kolację? Nasze połączenie pszenicy i maku to nic przy tym, co na Boże Narodzenie serwują sobie mieszkańcy Grenlandii. Kiviak to potrawa, której głównym elementem są sympatycznie wyglądające ptaszki zwane alkami. Ich droga na talerz jest jednak zdecydowanie inna niż w przypadku udka z kurczaka czy innych drobiowych klasyków naszej kultury. Grenlandczycy łapią alki setkami i zawijają je w foczą skórę. Niektórzy pozbywają się przy tym piór, skóry, czasem nawet skrzydeł. Ale najwytrwalsi smakosze Kiviaku pakują alki tak jak je złapali. Zawinięte w foczą skórę ptaki lądują pod ziemią, gdzie zostawione są na kilka miesięcy. Fermentacja może trwać nawet pół roku. I… to wszystko. W ten sposób powstaje potrawa gotowa do spożycia, podawana na Grenlandii na Boże Narodzenie i przy okazji takich uroczystości, jak urodziny czy wesela. Smakuje ponoć jak ser pleśniowy, zapach natomiast może równać się z dwoma wyżej opisanymi daniami.
Stuletnie jaja
Jeśli zdarzyło wam się kiedyś dopuścić do tego, by w waszej kuchni zgniły jajka, z pewnością kojarzycie to wydarzenia z kompletną katastrofą i tygodniem wietrzenia. W Chinach do jaj mają nieco bardziej pobłażliwe podejście. Koneserzy, niczym smakosze wina, pozwalają im „dojrzewać” nawet kilka miesięcy. Najpierw jednak gotują takie jajko na twardo. Później zanurzają je w roztworze, którego spożywcze zastosowanie na pozór wydaje się niewielkie. W jego skład wchodzą glina, wapno, sól, popiół, łuski ryżowe i woda. Taka mikstura służy do konserwacji kurzych lub kaczych jaj. W efekcie, po kilku miesiącach, białko zamienia się w czarną, w najlepszym razie brązowa galaretę, żółtko zaś nabiera okropnej szarozielonej barwy. I tak powstaje jedna z ulubionych zimnych przekąsek Chińczyków.
Jeśli chodzi o zapach, to śmiało może stawać w szranki z wcześniejszymi daniami z tej listy. Stuletnie jaja śmierdzą amoniakiem, więc przez długi czas mylnie wierzono, że konserwowane są przy pomocy… końskiego moczu. Na szczęście aż tak źle nie było.
Balut
Stuletnie jaja was nie ruszają? W takim razie powinniście spróbować innego azjatyckiego jajecznego przysmaku – czegoś dla naprawdę odpornych. Balut to tradycyjna potrawa w Azji południowo-wschodniej. Jedzą ją w Laosie, Kambodży, Wietnamie i na Filipinach. Niektórzy traktują ją nawet jako afrodyzjak. Wcale nas to nie dziwi – po spożyciu czegoś takiego zapewne chce się zrobić coś, co pozwoli szybko zapomnieć o ostatnim posiłku.
Balut to nic innego jak ugotowany ptasi zarodek. Kucharze pozwalają, by pisklę kury lub kaczki rozwijało się wewnątrz jaja przez kilkanaście dni. Następnie zarodek jest gotowany. Później jajko obiera się ze skorupki i spożywa, z małym ptaszkiem w środku. Zależnie od regionu, pisklę jest mniej lub bardziej rozwinięte. W Wietnamie balut przygotowują około trzy tygodnie – po takim czasie zaczynają się już wykształcać kości i dziób. Potrawę można kupić najczęściej od ulicznych handlarzy, przyprawioną solą, papryką chili, czosnkiem lub octem.
Casu marzu
Na koniec coś dla ManiaKów dziwnych potraw o naprawdę mocnych nerwach i żołądkach. Jeżeli kuchnia włoska kojarzyła się wam głównie z makaronami, owocami morza i pizzą, to casu marzu może diametralnie zmienić waszą opinię na temat zwyczajów żywieniowych panujących w Italii. Serem tym zajadają się głównie mieszkańcy Sardynii i o dziwo wyspa ta ciągle jest zamieszkała, więc najwyraźniej zdążyli się uodpornić na obrzydliwości jakie sobie serwują. Casu marzu to owczy ser typu pecorino, swoją sławę zawdzięczający muszym larwom, które się w nim zalęgły. Dzięki swoim, o zgrozo, odchodom czynią go miększym i nadają mu specyficznego smaku. Szczególnie w to ostatnie nie wątpimy.
Jeść ów przysmak należy właśnie z tym larwami, koniecznie uważając, by nie wpadły nam do oczu, najlepiej więc założyć ochronne okulary (albo w ogóle trzymać się od tego specjału z daleka). Co więcej, „mieszkańcy” casu marzu powinni być żywi. Jeśli larwy są martwe, to najlepszy znak, że ser jest zepsuty. Przez jakiś czas, ze względu na normy higieniczne, Unia Europejska zabraniała sprzedaży tego sera, ale Sardyńczycy udowodnili, iż jest to tradycyjna regionalna potrawa, więc standardowe przepisy się jej nie imają. Ten niegdyś zakazany owoc podobno smakuje jak gorgonzola. Ponoć do casu marzu najlepsze jest czerwone wino. Jesteśmy przekonani, że każde wino się nada – wypite w odpowiednio dużej ilości przed podejściem do sera.
Niektóre odnośniki na stronie to linki reklamowe.
Mieszkałęm w Szwecji półroku i o ile widziałęm w sklepach Surströmmingi to nie widziałęm żeby to ktoś kupował a jak pytałem współpracowników, to mówili, że nigdy nie próbowali.
Jadłem Duriana, jak byłem w chinach i uwierzci mi, że zapach jest jeszcze gorszy niż sobie tego wyobrażacie, a autor tego tekstu mylił się, mówiąc, że podobno jest smaczny. BYŁA TO NAJGORSZA RZECZ JAKĄ KIEDYKOLWIEK ZJADŁEM i nie dość, że smak był okropny, to jeszcze towarzyszył mu ten straszny odór, nie polecam nikomu!
a w Skandynawii/Norwegii podobno uwielbiają śledzie czy płetwy rekina które sobie kilka miesięcy „dojrzewały” w ziemi 😉 😛